My little pony
Konie były ze mną "zawsze" dzięki dziadkowi, który skutecznie mnie tą pasją zaraził. Dziadek jednak miał konie do pracy na roli, a w starszym wieku "do patrzenia", więc uczyłam się jeździć w szkółce. Jak się potem okazało niezbyt dobrej. Mając 17 lat dostałam od dziadka na Dzień Dziecka Muchę - byłam wtedy przeszczęśliwa, pamiętam ten dzień. W życiu bym nie pomyślała, że to jest początek horroru, a nie cudownego okresu w moim życiu.
Już wtedy zmagałam się z depresją (czego jeszcze nie wiedziałam, ale sytuacja z chorobami psychicznymi w naszym kraju to temat na osobny wpis). Byłam łatwym celem dla osób, które swoje choroby i problemy psychiczne przeżywały w inny sposób. Przejmowałam się, więc można było się łatwo dowartościować, co też czyniono bez skrupułów. Z Muchy się wyśmiewano, bo miała duży brzuch, nie pomagał też w tym właściciel ówczesnej stajni, w której ją trzymałam. Ja też zaczęłam się zachowywać jak te osoby - też nie umiałam "być na równi", musiałam się dowartościować "skacząc komuś na plecy" - one mi, ja... koniowi. Ten sam schemat, który chłonęłam jak gąbka.
Lata trwało zanim znalazłam dobrego lekarza i terapeutę i zaczęłam mozolne przepracowywanie swoich zachowań.
I wtedy pojawił się Rozkruszek. Obiecałam mu, że nasza przygoda nie zakończy się jak ta z Muchą, że nie dam sobie wmówić kłamstw, tak jak w przypadku Muchy, że jest na to zbyt cudowny i że zwyczajnie ciężko będzie już o lepszego konia (tak "obiektywnie" patrząc). Kilka razy upadłam, ale w tym czasie po prostu nie chodziłam do niego, dopóki moje myślenie nie wróciło do normy. Wtedy nieoceniony był mój mąż.
Patrzyłam przez okno, widziałam swoje spełnione marzenie i się przelamywałam i szłam się przytulić. Nie wiem czy on wiedział co się dzieje, ale myślę, że częściowo tak. Zwłaszcza biorąc pod uwage jak przez tysiące lat ta rasa była hodowana "z ludźmi", nie obok.
Jola